rozpylaczek rozpylaczek
2655
BLOG

Stan wojenny w oczach studenta ze wsi

rozpylaczek rozpylaczek Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 83

Zwykle nie przechwalam się tym, co robiłem przed upadkiem komuny. Dzisiaj robię wyjątek, żeby tym wszystkim szmaciarzom, którzy rocznicę wprowadzenia stany wojennego nie tylko wykorzystują do bieżącej walki politycznej, ale w dodatku robią to w sposób, za który powinni się smażyć w piekle - przypomnieć, jak to wtedy wyglądało. Guzik to pewnie da, ale może przeczytają to też normalni ludzie. Tekst ukazał się tu: http://wyborcza.pl/1,123708,3787451.html

W 1981 roku miałem 27 lat. Mieszkałem z żoną i dwuletnim synem w podkrakowskiej wsi Lusina, gdzie żona była nauczycielką. Ja wciąż studiowałem, pracowałem w Żaczku (to był główny powód moich 10-letnich studiów), współpracowałem z "Echem Krakowa", a od kilku miesięcy z Romkiem Graczykiem i Wojtkiem Siemaszkiewiczem (internowany, potem wyemigrował do USA) redagowałem pisemko "Aplauz", w którym poważne treści podawaliśmy w zabawnym opakowaniu.

Na przykład w stopce redakcyjnej przy naszych nazwiskach zamiast funkcji były cytaty z przemówień I sekretarza KC PZPR Stanisława Kani ("chowa się za plecami klasy robotniczej, aby realizować swoje brudne cele", "za pomocą dawno przebrzmiałych doktryn sieje nienawiść do bratnich narodów Związku Radzieckiego").

W kółko hymn

W sobotę 12 grudnia pisałem artykuł, do "Aplauzu". Numer był już w całości gotowy, poza moim tekstem (chciałem, żeby był jak najbardziej aktualny) "Czy można się porozumieć z komunistami?". Oczywiście, stawiałem tam tezę, że nie można. Z drukarzami byłem umówiony na poniedziałek rano.

W pewnym momencie żona powiedziała, że pewno znowu antena się przekrzywiła, bo nagle ekran zrobił się biały. Antena była na balkonie. Pokręciłem nią na wszystkie strony, ale nic to nie dało. Postanowiłem zająć się tym jutro. Dochodziła dwunasta, więc zamiast radia (słuchaliśmy wyłącznie Programu III, który nadawano tylko do północy) włączyłem magnetofon.

W niedzielę o dziesiątej rano włączyłem radio na "60 minut na godzinę", ale radio milczało. Zacząłem zbierać myśli. Wczoraj telewizor, dzisiaj radio, a w dodatku od rana z dołu, gdzie mieszkali właściciele domu, co pewien czas słychać było hymn państwowy. Wcześniej myślałem, że słuchają, bo taki mają kaprys. Włączyłem telewizor i zobaczyłem przemawiającego Jaruzela.

Oczywiście, byłem zaskoczony, ale nie samym faktem rozprawy z "Solidarnością", tylko sposobem realizacji. Stawiałem na sowiecką interwencję.

Zbawienna niepunktualność

W piątek 11 grudnia przyszedłem do Regionu (przy alei Krasińskiego) rozliczyć się z Jackiem Rakowieckim z pieniędzy za sprzedaż wydawnictw "Solidarności". Miałem już coraz mniej czasu na pracę w Żaczku i kilka dni wcześniej postanowiłem sprawdzić, czy z tego da się wyżyć. To był mój pierwszy utarg. Gdy wszedłem do pokoju, Jacek właśnie wychodził. Powiedział, że za chwilę wróci. Po pół godzinie straciłem cierpliwość. Zostawiłem mu kartkę, że wpadnę w poniedziałek, i wyszedłem. Gdybym się rozliczył, forsa trafiłaby w łapy ZOMO, a w najlepszym razie - do wronich związków.

W poniedziałek 14 grudnia przyszedłem na miasteczko studenckie sprawdzić, co się dzieje ze znajomymi. Jurka Budynia (to nazwisko, choć brzmi jak przezwisko) internowano, jego dziewczyna została z dwójką dzieci. Jurek Kardach (obaj mieszkają teraz w Szwecji) stracił pracę w Regionie - główne źródło utrzymania swoje i swojej żony. Mój ocalony utarg był darem niebios. Błogosławiliśmy niepunktualność Rakowera.

Długie ferie

Wstyd się przyznać, ale w pierwszych tygodniach stanu wojennego było mi bardzo dobrze. W Lusinie stan wojenny był zupełnie niewidoczny. Żona miała wolne do 3 stycznia, zajęcia na UJ wznowiono dopiero 8 lutego. Mieliśmy mnóstwo wolnego czasu i wspaniałą zimę. W dzień chodziliśmy w trójkę na sanki i długie spacery, wieczorami słuchaliśmy "wrogich rozgłośni". Byłoby cudownie, gdyby nie wieści z Polski i pytanie, z czego będziemy żyć, bo nauczycielska pensja na trzy osoby to za mało, a forsa z bibuły i na druk "Aplauzu" powoli się kończyła. W każdym razie wznowienie zajęć przywitałem bez entuzjazmu.

Trzęsę portkami

Pod koniec stycznia Kardach poprosił mnie, żebym napisał o weryfikacji dziennikarzy do powstającego pisemka podziemnego (nazywało się "Veto", nie mylić z legalnym pismem konsumentów). To była dla mnie trudna decyzja. Wiedziałem, że prędzej czy później SB nas namierzy i mogę trafić do pudła nawet na kilka lat. Nie podobałoby mi się w więzieniu, nie mówiąc o perspektywie rozłąki z żoną i małym dzieckiem. Zbierając materiał do tekstu (rozmawiałem ze znajomymi dziennikarzami), stale o tym myślałem i najzwyczajniej się bałem. Zapamiętałem powrót do domu z rozmowy z Markiem Strzałą (ze "Studenta"). Zasiedziałem się u niego i wracałem pieszo, komunikacja już nie jeździła. Szedłem ulicą Lea (wtedy Dzierżyńskiego, ale mało kto tak mówił) i niemal z każdego okna dobiegała melodia Pietrzaka "Żeby Polska...", z której "Głos Ameryki" zrobił swój sygnał. Do samej Lusiny zasuwałem pieszo (z Borku Fałęckiego 40 minut forsownym marszem). Przy wiadukcie w Opatkowicach był punkt kontrolny, jak w Związku Sowieckim. Podchodziłem z narastającym lękiem. Czy będą się czepiać, że jest po godzinie milicyjnej? A co będzie, jak zaczną rewidować i dorwą się do notatek? Zastanawiałem się nawet nad ich ominięciem, ale musiałbym brnąć w zaspach. Przeszedłem obok nich, w ogóle nie zwrócili na mnie uwagi. Oni byli od kontrolowania samochodów.

Proces Gila i Nowaka

Proces przywódców grudniowego strajku w Hucie im. Lenina rozpoczął się pod koniec lutego 1982 r. w sądzie wojskowym na Rakowickiej. Chciałem wejść na salę sądową. W biurze przepustek wartownik powiedział mi, że już nie ma miejsca, bo sala jest mała. Odpowiedziałem, żeby mnie wpuścił, gdyż chcę to zobaczyć, i jak się nie zmieszczę w sali, wrócę. Wartownik gdzieś zadzwonił. Po kilku minutach przyszło trzech żołnierzy z karabinami na plecach. Jeden z nich zapytał mnie: - Wyjdziesz sam czy mamy cię wypie...? - Wyjdę sam, ale gdybym miał na plecach to co ty, rozmowa byłaby inna.

Czułem się wtedy strasznie upokorzony i bezsilny. Nigdy nie rzucałem kamieniami w zomowców i w ogóle starannie oddzielałem nienawiść do komuny od stosunku do ludzi wysługujących się władzom, ale gdyby mi w tamtej chwili ktoś dał kałasza, to...

Wałkujemy

Budyniowi internowanie zamieniono na areszt i oskarżono go o rozpowszechnianie fałszywych informacji godzących w sojusze. Groził mu wyrok i więzienie. Budyń wydrukował "Krótki traktat sowietologiczny" Alaina Besançona, a SB wpadła na jego trop. Stan wojenny zastał Budynia w trakcie drukowania drugiego tysiąca sztuk. Brakowało bodaj ośmiu kartek. Kardach wymyślił, żeby teraz u mnie dodrukować na ramce brakujące strony. Odzyskamy zainwestowane pieniądze i jeszcze zarobimy, a przy okazji osłabimy argumenty oskarżenia, bo na pewno jakaś część nakładu wpadnie i SB zobaczy, że wydawnictwo działa, choć Budyń siedzi.

Papier, matryce i farbę miałem z zapasów "Aplauzu". Papier bywał w sklepach, zwłaszcza w małych miasteczkach. Matryce się kradło z biur lub dostawało ze "zrzutów", a farbę kupiłem za równowartość flaszki w drukarni przy Wielopolu (teraz stoi tam hotel Holiday Inn). Po prostu podszedłem do pierwszego z brzegu drukarza i powiedziałem, o co mi chodzi. Facet zmierzył mnie spojrzeniem, poszedł gdzieś i wrócił z litrowym słoikiem, który przy mnie napakował nożem do pełna (farba była tak gęsta, że się ją kroiło). Nie zużyłem nawet połowy słoika. Potem resztę, razem z kolekcją bibuły, zakopałem w lesie niedaleko domu. Pewnie tkwi tam do dzisiaj, nie pamiętam już miejsca.

Ramkę przywieźliśmy taryfą. Trochę się baliśmy, bo plotka głosiła, że duża część taksówkarzy współpracuje z SB. W mieście nie było problemu, wystarczyło wysiąść przy sąsiednim bloku. Na maleńkiej wsi od razu by mnie namierzyli. Udawaliśmy końcówkę przeprowadzki: do torby, z której wystawała spora część ramki, Kardach włożył zrolowaną słomianą matę, mieliśmy też dwie paprotki w doniczkach. Wysiedliśmy w takim miejscu, żeby taksówkarz nie wiedział, w którą stronę pójdziemy.

Drukowaliśmy ciurkiem trzy dni (na zmianę z malowaniem mieszkania, czym maskowaliśmy się przed sąsiadami). To potwornie nudna robota: jeden podkłada papier i opuszcza ramkę z matrycą, drugi przejeżdża po matrycy wałkiem z farbą. I tak 16 stron razy tysiąc egzemplarzy (w praktyce więcej, bo zdarzały się niedoróbki). Dla rozrywki liczyliśmy, ilu by nas było w państwowej firmie. Doliczyliśmy się ponad 40 osób (magazyn surowców, magazyn wyrobów gotowych, kontrola jakości, radca prawny ). Aha, tkanina, do której przypięta była matryca, pochodziła z czerwonej flagi ukradzionej w rocznicę rewolucji październikowej.

Szpanuję na zajęciach

Sprzedać tysiąc egzemplarzy rozprawki politologicznej to nieprosta sprawa. Kardach swoimi kanałami opchnął chyba z połowę. 200 sztuk wziął Olek Galos, współzałożyciel NZS na Wydziale Prawa UJ, potem dyrektor gabinetu w URM u Rokity. To on wymyślił hasło do pierwszego numeru "Aplauzu", które przyniosło nam sporą sławę: "Proletariusze bratnich krajów, odwalcie się!". Resztę sprzedawałem po kilka sztuk. Sprzedawałbym pewnie do upadku komuny, gdyby nie to, że któregoś dnia pani doktor od współczesnych doktryn politycznych powiedziała na zajęciach, iż choć wie, jak trudno go zdobyć, to powinniśmy znać "Krótki traktat sowietologiczny". Niedbałym tonem powiedziałem, że dysponuję "Traktatem..." w ilościach hurtowych i żeby każdego chętnego kierowała do mnie. Na roku było nas ponad 50 osób, ale kupowali też studenci z innych lat i szybko pozbyłem się całego zapasu.

Pałowanie 13 maja

3 maja 1982 zadyma zaczęła się po mszy na Wawelu. Demonstranci ruszyli Grodzką w stronę Rynku, a ZOMO zaatakowało od Franciszkańskiej i od Wawelu. Na ulicy stały zaparkowane samochody, które utrudniały pałowanie i polewanie armatkami wodnymi, a zadymiarzom ułatwiały drażnienie się z załogami polewaczek. Podchodziło się do niej od martwej strony i waliło kijami w obudowę, podkładało kosze na śmieci pod koła itd. Gdy armatka pluła wodą, wystarczyło schylić się za samochód. A przy ataku zomowców uciekało się w boczne uliczki, gdzie zomole woleli się nie zapędzać. Graliśmy im na nosie. 13 maja wzięli na nas odwet. Gdy po mszy ludzie wyszli z katedry mariackiej, z megafonów rozległo się wezwanie, aby się rozejść. Uczciwie dali nam szansę, lecz potem wpadli w amok. Kardach, który od razu zaczął uciekać, nietknięty wrócił do domu. Ja chciałem zobaczyć, co się stanie. Gdy się zorientowałem, że dzisiaj nie ma żartów, było już za późno na ucieczkę. Stałem na Szewskiej, gdy od strony Bagateli ruszyła tyraliera zomowców pałująca ludzi na oślep. A od strony Rynku jechała polewaczka. Chciałem uciec do bramy, ale dostałem wodą po piersiach. Strumień docisnął mnie do ściany z taką siłą, że nie mogłem oddychać. Po chwili drugi strumień, z dolnej dyszy, uderzył mnie w nogi. O mało nie upadłem. A zomole z pałami byli już o parę kroków. Jakoś udało mi się wbiec do bramy.

Schroniłem się, z dużą grupą ludzi, na strychu (na szczęście, drzwi były otwarte). Wszyscy byli kompletnie przemoczeni. Ja mokre miałem tylko spodnie i buty, bo miałem fajną kurtkę z podwójnej warstwy tkaniny. Nasiąkła wodą, lecz wewnętrzna warstwa była sucha. Jeszcze o dwunastej słyszeliśmy odgłosy pałowania i strzały z granatników gazowych. Kiblowałem na tym strychu do czwartej rano. Wybiło mi to zadymy z głowy aż do 1988 roku.

Jerzy Skoczylas

rozpylaczek
O mnie rozpylaczek

Stoję tam, gdzie stało ZOMO, dziecko resortowe, dziadek z Wehrmachtu.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura